piątek, 30 grudnia 2011

samobójcy, których znałem i kochałem

Ten pierwszy jeszcze na sekcji na medycynie sądowej. Zjadł obiad, zamknął się w łazience połknął garść tabletek. Rozcięty żołądek w słoiku typu twist - białe tabletki pływające w żurku wśród plasterków kiełbasy. Tego pamiętam najbardziej i wciąż zastanawiam się o czym myślał jedząc ten żurek. Czy przypominał sobie, w której szafce czekają tabletki? Ale czemu jadł ten żurek? Z rozpędu życia?
Albo ten z odciętego sznura, którego pytam czemu pan to zrobił, a on odpowiada: 'Syn pożyczył ode mnie 1600 PLN i oddał 400. Jak tu panie dalej żyć?'
Jak ten trzeci, który wciąż próbował by ktoś na niego zwrócił uwagę, aż mu się w końcu udało i dopiero wtedy nikt już o nim nie myślał.
I ten który modlił się w ekstatycznym uniesieniu, leżał krzyżem pod szpitalnym prysznicem, widziałem przez zabarykadowane drzwi jak żegna się maniakalnym krzyżem nagi w strumieniach wody nie mogłem się dostać do środka, zastawił je krzesłem, szarpałem się z drzwiami, a on wyszedł przez okno głową w dół.
I inni poderżnięte szyje i ręce zardzewiałymi puszkami, upici żrącymi ługami ofiary niby to przypadkowych wypadków samochodowych, zamknięci w łazienkach z popsutymi termami o czym doskonale wiedzieli, czy którzy jedli egzotyczne rośliny i zwykłe tabletki.
Wszystkich ich znałem i pokochałem. Ci wszyscy którzy do mnie trafili. Niektórzy z nich przeżyli. Niektórzy próbowali do skutku. Inni przestawali.

niedziela, 18 grudnia 2011

Referencje

Nie ma co narzekać pracowałem już w gorszych miejscach:


http://www.youtube.com/watch?v=SXXbIOc9h4g

http://www.youtube.com/watch?v=5McczZo-u4o

http://www.youtube.com/watch?v=6AWQSpXWtc4&feature=related

sobota, 17 grudnia 2011

Cierpliwości

Sześć dni do solstycjum

Jest takie miejsce na sorze gdzie się dekompaktyzuje przestrzeń. Gdzie wszystko staje się jasne i wyraźne, nagi lancz. Siadam w nim i widzę powracające wcielenia tych samych lekarzy i lekarek w brudnych fartuchach i rozklepanych chodakach, obserwujących te same powidoki tych samych obrazów z dziesiątków lat w tył i w przód.
Starszy mężczyzna znaleziony sam w domu, po kilku dniach, w zanieczyszczonym ubraniu. Nie rusza się, nie mówi. Ropa zakleja mu oczy. I linia świata w której nikt go nie chce przyjąć do szpitala, w której staje się częścią zbędnej dyskusji, duszny zapach śmierci.
A obok pani z ptasim nosem charczy i krztusi się, nie może się doprosić śmierci, niesie rzężeniem po całym pomieszczeniu. Nic już nie może jej pomóc i ona nie chce pomocy, przywieziona przez rodzinę, w przeciwieństwie do psa nie da się jej przywiązać na smyczy do drzewa.
Dalej pan który wypił za dużo, który ma we krwi 4 promile, którego ktoś wsadził za kierownicę, bo kierownicy się nie puści, który kogoś zabił, a teraz jest agresywny i już wiem, że się nie uspokoi, że przyjedzie patrol, że staną mu na nadgarstkach, że wyłamią mu rękę w ramieniu, że klękną mu na piszczelach, że pobiorą siłą krew, a on będzie pluł bezsilnie póki się nie złamie.
Widzę rozwinięte wszystkie zaułki czasoprzestrzeni i widzę, że nie starcza mnie dla wszystkich jej zakamarków. I robię się coraz cieńszy, coraz cieńszą warstwą zostaje. Na końcu da się mnie zdrapać końcówką paznokcia i nikt nie zauważa, że mnie nie ma.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Dwa dni

Ponieważ jestem już za stary, żeby używać tweetera pozostaje mi tylko zrobić wreszcie to na co już dawno miałem ochotę. W miarę neutralnie opowiedzieć jak wygląda mój dzień pracy w trybie godzinowym. Ze szczególnymi pozdrowieniami dla mojej przyjaciółki, która mieszka w Los Angeles i płacą jej za robienie filmów i pisanie scenariuszy i która twierdzi że w każdej chwili przekwalifikowałaby się na lekarza.

Sobota:

0800 - docieram do pracy. Kolega wychodząc mówi, że przyjął dwójkę 80 letnich połamanych staruszków. Odwiedzam pacjentów, ci nowo przyjęci potraktowani są ogólnie mówiąc oszczędnie. Okazuje się przy okazji, że pacjentów do operacji jest trzech. Muszę ich przyjąć, przygotować do zabiegów dowiedzieć się na co chorują (w większości przypadków nie od nich ponieważ oni uważają, że są zdrowi)

0930 zaczyna się fala uchodźców z piątkowej nocy, która zapewnia mi rozrywkę do 1100
Zaczynamy parcie na operowanie (vide punkt o istocie chirurgii urazowej) - na razie napotykamy na opór anestezjologiczny. Opór pęka i umawiamy się na zabieg operacyjny na 1200.
Koło 1100 fala epigonów Johna Travolty wygasa i zastępuje ją fala tzw świadczeniożerców - czyli rozległej grupy która nie ma czasu na chodzenie do lekarzy więc wpada na szpitalny oddział ratunkowy po różne zaświadczenia bo na przykład 10 dni temu otarł się o nich samochód i występują o odszkodowanie. Świadczeniożercy zazwyczaj dość agresywnie reagują na grzecznie zadawane pytania czy naprawdę uważają, że siniak sprzed 5 dni wymaga wizyty w oddziale gdzie z definicji i ustawy leczy się pacjentów stanie zagrożenia życia i zdrowia.

1200 - nadchodzi umówiona godzina idziemy na blok, ale tam się okazuje, że sala zajęta jest przez ginekologów, któzy robią cięcie cesarskie. Nikt się nie pofatygował, żeby nam o tym powiedzieć. Wracamy więc na SOR gdzie tymczasem fala świadczeniożerców zostaje zastąpiona przez rzekę zwykłych ludzkich nieszczęść. Między innymi pana z rzadko spotykanym typem zwichnięcia stawu ramiennego, którego ze względu na niestabilność nastawiamy wysyłamy na kontrolne zdjęcie, on po drodze sobie znów zwicha bark i tak to się toczy kilka razy
W tym czasie umawiamy się na zabieg na 1600. O 1500 gadam z zaprzyjaźnioną załogą karetki i mówię, że jak im się trafi jakaś ręka do operacji to niech wpadają. Mówię to w żartach

O 1545 trafia się ręka do operacji - pan przychodzi na własnych nogach. Szlifierka kątowa zjechała mu na rękę i prawie obcięła kciuka. Jadł o 1100 więc i tak nie nadaje się do natychmiastowego znieczulenia, idziemy więc w końcu operować.

1900 - Schodzimy znów na SOR, a tam czeka załoga karetki. Ze śmiechem mówią, że przywieźli mi rękę o którą prosiłem. Szlifierka kątowa zjechała mu na rękę i prawie obcięła kciuka. Żeby nie popaść w rutynę tym razem lewego. Idziemy operować pierwszą rękę o 2015 i kończymy koło 2145. Na pół godziny schodzimy na SOR i zaraz wracamy na blok operacyjny. Drugi zabieg zaczynamy o 2200 i kończymy koło 0030. Na dole oczywiście wciąż czekają wierni fani. A na oddziale nadal dwie niezoperowane osoby. Koło 0145 kończę i zasypiam do godziny 0300. Wtedy mnie pan który podciągał się na drążku i się uderzył w głowie. Później do rana co 20-30 minut skapują ofiary nocnych sobotnich pobić. Budzę się rano po dwóch godzinach snu.

Niedziela

0800 - czas literacki,. Czyli tworzeniem kart wypisowych. Oprócz tego są też pacjenci umówieni planowo na zabieg na poniedziałek. Wsłuchany w delikatny terkot klawiatury załatwiam też, zabieg przynajmniej jednego z panów, któzy czekają na operację od wczoraj. Umawiam się już zwyczajowo na 1200 i już zwyczajowo o 1200 trzeba zrobić cięcie cesarskie. Zmieniamy więc godzinę na 1330, ale wtedy znów jest cięcie cesarskie.

1320 - Na własnych nogach przychodzi pani, którą też trzeba zoperować w pierwszym możliwym terminie (czyli realnie pewnie koło środy).

1430 - stół operacyjny się zwalnia i właśnie w tym momencie karetka przywozi pacjenta z mojego ulubionego miasta S. któremu ktoś wsadził nóż w pośladek. Z 1 cm dziurki wylało się już 500 ml krwi. W poszukiwaniu źródła krwawienia robimy z dziurki 30 cm cięcie bo nóż od boku przeszedł prawie do otworu podgruszkowatego. Kończymy koło 1600. Tymczasem na dole pojawia się kolejna pani, która wymaga zabiegu operacyjnego - na szczęście nie w trybie pilnym. Musimy się nią zająć, schodzi nam do 1800 i umawiamy się na zabieg na 1900.

1844 pielęgniarki wołają mie na salę na oddziale. Jeden z panów hospitalizowany z jakiegoś błahego powodu w czasie defekacji się słabo poczuł. Ledwie wchodzę zaczyna się reanimacja. Wraca akcja serca i oddech, ale pan zwalnia i znów się zatrzymuje. Akcja teraz trwa pół godziny i w chwili gdy anestezjolog, któy do nas dotarł mówi, że masujemy ostatnią minutę a następnie stwierdzamy zgon pana serce rusza. Patrzę mu w oczy i wiem że nikogo już tam nie ma, puste opakowanie z bijącym sercem. Zanim przeniesiemy go na OIOM mijają 2 godziny. Wreszcie wracamy na SOR o 2020 gdzie napada na nas tłum oburzonych ludzi, którzy uderzyli się w palec wczoraj w nocy i czekają już 2 godziny. O 2220 idę na OIOM i akurat trafiam na trzecią i już ostatnią akcję reanimacyjną pana z mojego oddziału. Dzwonię do rodziny, która mówi - ale jak to na złamanie tak umarł???

2300 - mam wreszcie czas, żeby przejrzeć wszystkie wyniki z całego dnia i przygotować pacjentów do zabiegów na rano, pozamawiać krew.

0100 - przyjeżdża karetka. Ewidentnie zaczyna się sezon babć świątecznych - czyli niektóre rodziny próbują się pozbyć na święta z domu starszych ludzi. Tak też jest z tą panią. Bolą ją plecy bo ma zwyrodnienia więc wezwano karetkę i samą w szlafroku bez nikogo z rodziny wysłano ją do szpitala.

0300 zasypiam

0600 wstaję żeby przygotować się do porannej odprawy, gdzie będę to musiał wszystko opowiedzieć.

W tym czasie przyjąłem na oddział 11 osób, zoperowałem 4, zająłem się około 90 osobami, które przyszły z przeróżnych powodów na SOR. Przespałem łącznie około 4 godzin. Zjadłem jeden obiad i dwa razy śniadanie. Wypiłem 2,5 litra kawy.

Zaciągnij się mówili.

czwartek, 1 grudnia 2011

Brak

Pewna pani ma otwarte złamanie. Ktoś przynosi ją na rękach. Kładzie na łóżku i chce umyć ręce z krwi. Ale nie ma wody. Chcę pani zrobić badania ale maszyna w laboratorium bez wody nie pracuje. Chcę pani zrobić tomografię (mam wątpliwości, czy szczelina idzie dostawowo) ale tomograf nie działa. Popsuł się software. Chcę panią zawieźć na blok, ale psuje się winda. Zostaje wniesiona na samą górę na piąte piętro i tam okazuje się, o czym nikt oczywiście nikogo nie poinformował, że stół operacyjny sie popsuł, został rozebrany na czynniki pierwsze i taki rozbebeszony zostawiony.

piątek, 25 listopada 2011

Ostry zespół niedokrwienia

O godzinie 0232 najbardziej doświadczona z naszych pielęgniarek słyszy walenie do drzwi. Do środka wpada wzburzony młody mężczyzna
- Miałem zatrzymanie krążenia - dyszy bo do szpitala biegł
Nasza pielęgniarka wie, że to mało prawdopodobne by ktoś po NZK do szpitala przyszedł a tym bardziej przybiegł, ale zachowuje te uwagi dla siebie.
Ocenia wstępnie, że pan nie jest w stanie zagrożenia życia, więc zanim zbudzi doktora postanawia pobrać mu podstawowe badania, zrobić i ocenić EKG.
Wszystko jest w normie, ma się pojawić jakiś wynik, idzie spać i przekazuje sprawę zmienniczce.
Doktor się budzi, sennym okiem rzuca na wyniki i na EKG i pisze mu szkic karty wypisowej - obserwacja w kierunku niedokrwienia mięśnia sercowego negatywna.
Idzie następnie do pacjenta żeby zebrać wywiad, a chory na jego widok zrywa się energicznie z łóżka, ściąga spodnie i majtki wywala na zewnątrz to co wedle prób towarzystwa anatomicznego z lat 60 miało się nazywać stojanem (co z kolei zasłużyło na krótki wierszyk młodszych członków towarzystwa: 'przykro byłoby nam wielce gdyby trza go zwać wisielcem'). Pokrótce mówiąc wyjmuje penisa i machając nim w kierunku doktora krzyczy.
- O tu mi się zrobiło zatrzymanie krążenia. Tu miałem sine.

czwartek, 24 listopada 2011

Kolejka

Jest 2300 wychodzę już z pracy. Przed drzwiami szpitalnego oddziału ratunkowego czeka patrol policji. Doprowadzony przez nich zatrzymany dostaje ataku padaczki. Posterunkowy kończy rozmawiać przez komórkę i mówi do telepanego pana:
'Henryk, nie zdziwiaj. I tak nas nie wezmą bez kolejki.'

czwartek, 20 października 2011

Cała prawda o śmierci

W nocy przychodzi piękna kobieta, ubrana z wyczuciem, bez nadęcia. Ma smutną twarz.
Pytam ją co ją sprowadza, a ona podciąga suknię i pokazuje wyryty na nodze napis 'ŚMIERĆ' i mówi
- Wyrżnęłam to sobie skalpelem na skórze, a teraz śmierć boli i krwawi.

poniedziałek, 17 października 2011

Jaki jest sens tego wszystkiego?

Uchylę nieco rąbka tejemnicy. Szpital w któym pracuję nie jest zwykłym szpitalem stanowi bowiem część wielkiego i tajemniczego systemu, który przerasta ludzkie pojmowanie i swym zasięgiem rzuca cień niemal na zasnute milczeniem podwórce R'Iyeh. By zrozumieć tajemnicę istnienia naszego szpitala (a przy okazji z powodu różnych pogłosek dowiedzieć się czy nie planują likwidacji naszej jednostki) nieoficjalnym kanałem zadaliśmy pytanie jednemu z departamentów babilońskiej agentury, która zarządza naszym szpitalem.
W odpowiedzi uzyskaliśmy (nadal nieoficjalnie przekazane nocą przez posłańca w czarnym płaszczu) taki heksametr:
Nie lękajcie się.
Szpital nie zostanie zamknięty musi bowiem istnieć w razie 'W'!
Zaraz więc pocztą zwrotną chcieliśmy się dowiedzieć czym jest 'W'.
Odpowiedź była taka
Nie możemy powiedzieć czym jest 'W' bo to informacja niejawna.

piątek, 14 października 2011

Pod czujnym okiem pacjenta (w śpiączce)

Opuściłem chwilowo swój oddział-matkę i zmieniłem zakładanie kawałków metalu na chirurgii urazowej na wkładanie plastikowych rurek na intensywnej terapii. Dziś w czasie obchodu na łóżku trzecim nastąpił cud. Pan K. gdy pani ordynator zastanawiała się głośno nad jego kartą zleceń:
- Jak by tu panu jeszcze pomóc - ocknął się ze śpiączki i powiedział bełkocząc:
- Ja bym chciał w tą grę zagrać
- Jaką grę - zaczęła dociekać pani ordynator gdy tylko ochłonęła z szoku wywołanego cudownym przebudzeniem pana. Bełkot i nieadekwatny temat wypowiedzi sugerował, że z pana głowy została tylko wiosenna sałata.
- Niech pani doktor zapyta pielęgniarki - odpowiedział pan K. całkiem już zbornie
Na to pielęgniarki spiekły raczka i ze wstydem powiedziały - Grałyśmy w nocy w kulki

wtorek, 20 września 2011

Samoprzyjęcie albo głuchy telefon.

Przechodzę przez SOR - tam widok, który jak to mówi prof. Schatzker 'we all know too well'. Starszy zaniedbany pan, ze złamaniem przezkrętarzowym. Pana trzeba przygotować i przyjąć, pobawić się w owczarka, zagonić zespół itd. Dzisiaj to nie moje zadanie. Pytam tylko, czy ktoś się tym zajmuje - odpowiedź brzmi, że dr S. Za chwilę spotykam dra S i z jakiegoś powodu idziemy razem na SOR. Tam pana już nie ma. Ktoś mówi nam, że pojechał już na blok co zdejmuje nam kamień z serca. Ktoś się sprawą już zajął.
Po jakimś czasie wypisuję coś w dyżurce, gdy znienacka wpada skądinąd sympatyczny anestezjolog tocząc pianę, grożąc i kurwując. W skrócie usiłował dowiedzieć się, kto wysłał pana na blok tak jak stał bez pobranych badań, bez sprowadzenia krwi i bez ustalania tego z kimkolwiek. Trochę czasu zajmuje nam uspokojenie go i zaczynamy śledztwo. Sprowadzamy dra S ale on zgodnie zresztą z tym co wiem mówi, że poszedł się tym wszystkim zająć ale pacjenta już na SOR nie było. Druga poszlaka jest taka, że to ktoś z SOR. Idziemy tam razem, ale pracownicy zgodnie zeznają, że sygnał do wysłania pana na blok przyszedł od nas z oddziału. Grupka detektywów powiększa się o dyżurnego SOR i wracamy na nasz oddział. Pytam kto wysłał pana na blok. Ustalamy, która pielęgniarka zadzwoniła na SOR i powiedziała, żeby wieźć pana na blok. Pani pielęgniarka jest nieco zdziwiona otaczającym podekscytowanym tłumem i tłumaczy, że przecież na oddział dzwonił ktoś z bloku, z poleceniem, żeby zawieźć pana stół operacyjny. Nasza ekipa śledcza się powiększa i udajemy się na OIOM. Tam okazuje się, że owszem pani salowa dzwoniła bo chciała wiedzieć na kiedy ma umyć salę co odebrane zostało jako sygnał do przyjęcia pacjenta. Cud samodecyzyjności organizmu szpitalnego, albo przyczynek do metafory zamkniętych jednostek lecznictwa jako zgarniających wszystko bezlitośnie walców. Szkoda, że mechanizm taki nie rozciąga się również na samą operatywę. To byłby medyczny awatar Panopticum - samoprzyjmujący i samoleczący szpital.

poniedziałek, 12 września 2011

Korona Bałtyku

Znacie moją antropologiczną pasję - kultura i cywilizacja szeroko rozumianych ludów bałtyjskich. Stali czytelnicy wiedzą o moich obserwacjach uczestniczących z udziałem Łotyszy, albo Finów. Teraz do kompletu dołączyłem Litwinkę, która przyjechała do naszego skromnego miasta na koncert japońskiego odpowiednika Marylin Mansona.
Na koncercie było głośno, a ona skakała do wesołej muzyki gitarowej od czego rozbolały ją plecy - podeszła więc do obsługi medycznej z prośbą o tabletkę. Jak już mówiłem było głośno w związku z czym obsługa zrozumiała, że prosi o karetkę i zgodnie z wyuczonymi odruchami rzuciła się na niewinną Litwinkę spowitą tylko w bardzo dużą ilość różowych wstążek, przywiązała ją pasami do deski urazowej (wiecie takiej pomarańczowej), założyła jej urazowe uszka, kołnierz szyjny i zabezpieczyła jej głowę tak, że nie była w stanie nie tylko się ruszyć, ale również mówić w związku z czym nie była w stanie nawiązać kontaktu z załogą wezwanej karetki, której została przekazana i która popędziła z nią na sygnale do szpitala. Domyślacie się którego. Tego oczywiście w którym pilnym telefonem zostaję wezwany w środku nocy do masowego wypadku - zarwana scena na koncercie albo inny wypadek masowy. Na dole spotykam wcześniej wspomnianą Litwinkę, którą odwijam z licznych taśm i zabezpieczeń i na końcu z różowych wstążeczek żeby po przebadaniu powiedzieć jej, że chyba nic jej się w czasie zarwania sceny nie stało. Litwinka odzyskuje mowę - jak sądzę do tej chwili była przekonana, że porwał ją ktoś przebrany za ratowników, żeby jej ukraść nerkę - i wyjaśnia mi całą sytuację. Mówię jej, że w takim razie najlepiej będzie jak sobie teraz cichutko stąd wyjdzie. Młoda fanka neo visual-kei tłumaczy mi że: a) nie wie gdzie jest; b) nie wie gdzie mieszka; c) nie ma telefonu; d) nie wie gdzie był koncert; e) nie ma żadnych dokumentów; f) nie ma żadnych pieniędzy.; g) wszystko wie jej koleżanka, która poszła na afterparty do nieznanego miejsca. G czy w związku z powyższym mogę jej jakoś pomóc. Wydaję z siebie cichy jęk mając przed oczami wizję licznych międzynarodowych połączeń, które będę musiał wykonać i rząd konsulów, których będę musiał zbudzić, ale na szczęście w tej samej sekundzie przychodzi jej 2 metrowa EBM/cosplay koleżanka na 20 centymetrowych koturnach z Hello Kitty wytatuowaną na grzbiecie obu stóp. W przeciwieństwie do swojej koleżanki jest ubrana tylko w czarne wstążki, ale wykazuje się rozsądkiem i refleksem, brakującym wszystkim agentom Babilonu po drodze . Odnajduje swoją przyjaciółkę i ratuje ją z rąk Molocha w mojej osobie. 23!

niedziela, 4 września 2011

Warm welcome

Po roku spędzonym w Wielkiej Brytanii na dyżury powrócił mój przyjaciel. Ostatnie 12 miesięcy spędził jako registrar w ośrodku o wysokim stopniu referencyjności, gdzie zajmował się eleganckimi operacjami artroskopowymi barku i pogawędkami z brytyjską klasą średnią. Trzy dni po przyjeździe rozpisał się na dyżur w naszym frontowym szpitaliku. Pracę rozpoczął odnajdując mnie opędzającego się od much klujących się z nogi Władczyni Much. Później został sam i już po godzinie przywieziono mu pana z obrażeniami wielonarządowymi - krwiakiem opłucnowym, odmą opłucnową po drugiej stronie i złamaniem kręgosłupa piersiowego z paraplegią. Zadrenował, zabezpieczył i zadzwonił do ośrodka zajmującego się złamaniami kręgosłupa. Tam ku swojemu zdziwieniu dowiedział się, że ponieważ skończyły się już pieniądze w tym roku na leczenie porażonych ludzi to oni proponują, żeby panu założyć wyciąg i zostawić żeby paraliż mógł spokojnie dojrzewać. W drugim szpitalu powiedziano podobnie dodając, że nawet gdyby mieli pieniądze to nie przyjęliby pana z drenażem. W trzecim szpitalu nic nie powiedzieli tylko się uśmiali. Sprawa zakończyła się w końcu telefonem do koordynatora zarządzania kryzysowego naszego województwa, który to zazwyczaj zajmuje się klęskami żywiołowymi. Dopiero po jego interwencji ktoś postanowił jednak pana zoperować. Kolega już za bardzo nie chce się rozpisywać na dyżury i coś bąka o powrocie do UK. Poza tym szczerze odradzam łamanie sobie kręgosłupa do końca roku. A jak już wam się zdarzy pojedźcie 50 kilometrów na północ, by znaleźć się poza granicami naszego województwa.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Babilońska empatia

Pan P. pije. Pije od 3 tygodni bo wcześniej też pił i jego dziewczyna tego nie zniosła. Zabrała dziecko i się wyprowadziła. Od tego czasu pije więc regularnie - może i ma powód. Pije tyle, że boi się przestać. Pewnego dnia wychodzi z domu i zdaje sobie sprawę, że nie może już tam wrócić. Puste mieszkanie go zabije. Zabije go pętlą na klamce, albo odkręconym kurkiem z gazem. Idzie więc po pomoc na pogotowie w mieście S. Wchodzi tam i prosi, żeby zawieźć go do psychiatry bo chce popełnić samobójstwo. Te słowa wita salwa huraganowego śmiechu więc pan P. wychodzi kupuje w sklepie z rzeczami za 5 złotych nóż, podcina sobie żyły i wraca na pogotowie. Tym razem zamiast śmiechu wszyscy są zirytowani. Pan P. prosi jeszcze raz, żeby zawieźli go do psychiatry. Oczywiście zawożą go do mnie. W trakcie gdy go zszywam opowiada mi tą historię. W jakiś sposób uruchamia to empatię nawet we mnie. Dzwonię więc do psychiatry opowiadam o panu P. i proszę, żeby go tam przyjąć. Pani doktor obudzona w nocy (bo zrobiła się już trzecia) jest tylko zainteresowana czy pan P. pił. Pił. Pani doktor mówi, że ona nie widzi potrzeby żeby pan P. do niej przyjeżdżał. Ponieważ ten etap rozmowy z agentami Babilonu mam już opanowany mówię jej przez telefon, że nie widzę problemu, musi to tylko napisać i powiedzieć panu osobiście. Zakładam, że rozmowa z panem P. ją przekona. Pan P. tam jedzie. Dalej opowieść znam już tylko z ust załóg różnych karetek. Pan P. zostaje oczywiście odesłany do domu o piątej rano. Puste mieszkanie tak jak się tego spodziewał go zabija. Zakłada mu pętlę na szyję i wiesza go na klamce. Pana P. znajdują później. Już nie stanowi obciążenia dla Babilonu. Nigdzie go nie trzeba wozić. Nikogo już nie obudzi w nocy.

czwartek, 11 sierpnia 2011

Władczyni Much

'Jack held the head and jammed the soft throat down on the pointed end of the stick which pierced through into the mouth. He stood back and the head hung there, a little blood dribbling down the stick.
Instinctively the boys drew back too; and the forest was very still. They listened, and the loudest noise was the buzzing of the flies over the spilled guts.'

Dzwoni zaniepokojona pani - jej podopieczna ma się zgłosić na kontrolę jutro. Ale dziś opatrunek jest jakiś taki brudny i nieładnie pachnie. Mają przyjść do 12 ale spoźniają się 2 godziny. Pół godziny zajmuje im znalezienie windy.
Pani ma focha i nie chce się położyć na wózku. Pani wie lepiej, strofuje pielęgniarki. Bandaże są bure, szarobrunatne, w kolorze brudnej krwi. Czuję zapach ichoru - to jedna z tych nazw, których nie zapomina się z zajęć patomorfologii. Tak jak skrofułów czyli zołz. Ichor, który nie ma w sobie nic homeryckiego. Smród farmy lisów, stosów odartych ze skóry trucheł. Odchylam kawałek plastra i coś spod niego ucieka. Zdejmuję opatrunek. Smród staje się cielesny. Salowa wymiotuje do zlewu. Spod zesztywniałych od zgniłego wysięku bandaży wychodzi cyberpunkowy horror - stalowa rama Ilizarowa rozpięta na lakunach zdziczałego mięsa, obleziona larwami much, zlepkami pełzających białych robaków, które rozpierzchają się uciekając przed światłem w wydrążone w szarym zdechłym mięsie korytarze. Zaraz jednak zbijają się w pleń, hufcowym robakiem zaplatają się wokół stalowych grotów i wyłażą bezwstydnie na powierzchnię gnijącej nogi.
Wybucha kakofonia wzajemnych oskarżeń - brat pani krzyczy, że uny co im zapisała dom się mieli się panią zająć. Opiekunka płacze, że ona nie wiedziała, że ona nie chciała. Pani mówi, że u niej w domu panuje nieskazitelna czystość. Później przyznaje, że może drapała się pod opatrunkiem bo ją uwierał.
Larwy rozbiegają się po podłodze.

'Stos świńskich bebechów przemienił się w czarną plamę much, które bzyczały jak piła. Po chwili muchy znalazły Simona. Nażarte siadały przy strużkach potu i piły. Łaskotały go w nozdrza, wyprawiały harce na udach. Były czarne, zielonkawe i nieprzeliczone; a przed Simonem stał na kiju Władca Much i uśmiechał się. W końcu Simon nie wytrzymał i spojrzał na niego; zobaczył białe zęby, przymglone oczy, krew – i to odwieczne, nieuniknione rozpoznanie przykuło jego wzrok.' - W. Golding "Władca Much"

niedziela, 7 sierpnia 2011

Oszczędności

Ostatnio odwiedził nas pan dyrektor. Pan dyrektor zarządza przez słupki i przez te kilka lat jak się desantowaliśmy do tego szpitala słupki naszego oddziału były najwyższe. Nie były to dodam zyski. Pan dyrektor przeprowadził dochodzenie i okazało się, że wysokości słupków wynikają z faktu, że zlecamy naszym pacjentom badania. W związku z tym pan dyrektor przyszedł nas za to połajać. 'Najlepiej wychodzicie finansowo kiedy nie operujecie' brzmiała pierwsza uwaga. Ktoś nieśmiało zauważył, że może przy okazji tego że przeprowadzamy uczciwie diagnostykę i leczymy zgodnie ze światowymi standardami zmniejsza się szansa, że szpital będzie musiał wypłacać odszkodowania. 'Wolę wypłacić raz w roku 200000 odszkodowania za niedodiagnozowanie niż wydawać rocznie milion na te wasze badania i te fikuśne implanty' - powiedział i wyszedł. Well, wciąż je zlecam i wciąż wstawiam najlepsze implanty. Czekam na polecenie zaprzestania wykonywania badań i operowania byle jak lub wogóle na piśmie. Jakoś się nie pojawia. Wiadomo z takim pismem ciężko byłoby jak dojdzie co do czego zwalić winę na mnie. Walcie się w pręta poganiacze Babilonu.

Nie bij pana bo się spocisz.

W czasie gdy mnie nie było przyszło do mnie kilka ciekawych listów. Wśród nich prośba o wyrażenie opinii o związku pewnego zestawu dolegliwości z wykonywaną pracą. Przytaczam mniej lub bardziej in extenso:

'W dniu xx-xx-xxxx w ramach wykonywanych obowiązków służbowych nasz patrol został wezwany do mieszkania p.Z w celu interwencji kryzysowej związanej z przemocą domową. Po przybyciu na miejsce wzywający zwrócił się do nas obraźliwymi słowami w związku z czym zaszła potrzeba zastosowania środków przymusu bezpośredniego i zatrzymania wzywającego. W trakcie przewożenia na komisariat zatrzymany stawiał bezpośredni opór co wymusiło na nas zastosowanie przemocy. Po odstawieniu zatrzymanego na komisariat zostaliśmy wezwani na interwencję na ulicy Z. gdzie śpiący na ławce bezdomny odmówił wylegitymowania się z powodu rzekomo zagubienia dowodu co sprawiło, że musieliśmy zastosować przemus bezpośredni. Zatrzymany nie chciał przemieszczać się do radiowozu w związku z czym musieliśmy ciągnąć go po ziemi. Podkreślam, że było nas tylko dwóch a bezdomny ważył około 60 kilo. W trakcie uzupełniania dokumentów otrzymaliśmy kolejne wezwanie do wsparcia przy nielegalnej demonstracji. W czasie zatrzymywania wielokrotnie musieliśmy używać środków przymusu bezpośredniego w tym byliśmy zuszeni posługiwać się służbową pałką co trwało ponad pół godziny. Po zakończeniu dyżuru odczułem w samochodze silne dolegliwości bólowe pleców w związku z czym proszę o orzeczenie czy wykonywane przez mnie w tym dniu obowiązki służbowe mogły być ich przyczyną.

wtorek, 21 czerwca 2011

Jest nas więcej

Dziewczyny i chłopaki (jeśli istnieją) też walczą z Babilonem. Zajrzyjcie tutaj.

niedziela, 12 czerwca 2011

Święty Franciszek z miasta R.

Wspominałem o końcu świata związanym z obchodami miasta S. Wspominałem też o mieście R. wobec którego miasto S. i jego żonglujący maczetami mieszkańcy są niczym Hugo Bader w porównaniu do W.C. Wczoraj więc były obchody dni miasta R. SOR nasz zaroił się od różnorakich trolli, który wypełzły spod mostów.
Jednym z nich był pan Adaś, który połamał sobie obie nogi. Pan Adaś miał taką stulejkę (co nie przeszkodziło mu w spłodzeniu dwójki dzieci), że nie wchodził mu w siura nawet dziecięcy cewnik. Ponieważ obrzezanie nie wchodzi w skłąd usług świadczonych na ostrym dyżurze dostał do sikania kaczkę

- Proszę panie Adamie, to kaczka

- Cześć kaczka. Jestem Adaś

czwartek, 9 czerwca 2011

Babilońska kumulacja

Przyjeżdża karetka z pacjentem w ciężkim stanie, po poważnym urazie. W każdym razie przez telefon. W bezpośrednim kontakcie jest trochę inaczej. Badam pana i oprócz siniaka pod okiem i cech odwodnienia nic u niego nie znajduje. Jest też ewidentnym methheadem. Pachnie oczywiście fiołkami. W kontakcie dość słabym. Pan przywieziony jest przez dość wymęczony patrol Policji, bez słowa dają mu dołączony do pana plik papierów, z których wyczytuję taką oto historię.
Pan dwa dni wcześniej dostał strzała i padł. Wezwany na pomoc patrol Policji stwierdził, że Pan jest przez nich poszukiwany i go aresztował. Jako tezetwu zatrzymanego zawiózł go do pewnego szpitala. Tam napisano, że pan co prawda nie musi u nich przebywać, ale musi pojechać na chirurgię szczękowo-twarzową. Tam Pana przyjęto i napisano, że Pan nie musi u nich przebywać, ale musi koniecznie pojechać na toksykologię. Tam stwierdzono, że Pan nie musi u nich przebywać, ale musi wrócić do pierwszego szpitala w którym był, gdzie jak się domyślacie napisano, że Pan nie musi u nich przebywać, ale musi pojechać do szpitala więziennego. Pan pojechał do szpitala więziennego, ale tam go nie przyjęto bo jest w zbyt ciężkim stanie ma ciśnienie 80/40 i jest po ciężkim zagrażającym życiu urazie czaszkowo-móżgowym i został wysłany do nas. Wszystko to zajęło dwa dni. Zmierzyłem raz jeszcze ciśnienie i nadal nie chciało być niższe niż 120/80. Popatrzyliśmy na siebie z doktorem G. (nie z tych). Ja powiedziałem, że w zasadzie jak dla mnie (chirurg urazowy) to pan może iść do więzienia, ale że on taki dziwny jest. Trochę niemrawy, trochę szarawy, trochę bólowy. W zasadzie wszystko to można by zrzucić na metheadowość, ale też na kilka tysięcy innych chorób. Zrobiliśmy więc dwa badania, których w trakcie jego peregrynacji nikt mu nie zrobił i okazało się, że przez te dwa dni nikt mu też najprawdopodobniej nie dał pić. Daliśmy więc panu dwie kroplówki i zadzwoniliśmy po internistę. Internista przyszedł i powiedział, że pan oczywiście wymaga leczenia ale nie u niego na oddziale. Ja wpisałem, że jeśli pan nie wymaga leczenia to z mojego punktu widzenia może iść do aresztu. Internista widząc taki wpis napisał, że wymaga leczenia internistycznego ale najlepiej w innym szpitalu - czyli więziennym z którego przyjechał. Przyjechała karetka pana zapakowano. Nie dalej po godzinie wrócił z adnotacją pana doktora ze szpitala więziennego (zbudowanego dodam za grube miliony) że tamten szpital to tak naprawdę nie służy do leczenia ludzi i on go zamyka po 1500 (w domyśle kładzie się spać i leczenie więźniów nie leży mu na sercu). Internista powiedział, że metheada nie przyjmie i pan leżał sobie do rana. W międzyczasie Policja stwierdziła, że tak ciężko chorego pana nie zamknie i zwolniła go z aresztu. Tymczasem pan do rana nawodnił się i w zasadzie wyzdrowiał na tyle, że mógłby pójść do domu gdyby nie fakt, że dosłownie dwie godziny wcześniej został zwolniony z aresztu z powodu bardzo złego stanu zdrowia. Czas sobie tykał, aż dotykał do godziny kiedy powoli ordynatorzy zaczęli zbierać się do domu i okazało się że pan zaraz spędzi 3 dobę w tak zwanym pomiędzy. Problem polegał tylko na tym, że interniści własnymi rękami napisali że trzeba go hospitalizować z powodów internistycznych, a nadal w papierach jak belka w oku tkwił mój wpis, że pan nie ma obrażeń kwalifikujących do hospitalizacji z powodów urazowych. Wysłuchałem więc kilku różnych teorii odtwarzających związek skutkowo-przyczynowy pomiędzy siniakiem, a odwodnieniem, z których najciekawsza wydawała mi się koncpecja, że w czasie uderzenia stłuczeniu uległ mięsień okrężny oka (grubości około 2 mm) i uwalniającą się z niego mioglobina zatkała panu nerki doprowadzając do ich niewydolności. Pośmiałem się, pośmiałem, a później zapytałem jej autora czy a/wogóle pana zbadał czy też nie bo pacjent jest metheadem i śmierdzi b/ czy mógłby okazać mi swój dyplom lekarski bo głoszone przez niego teorie sugerować mogą, że zrobił go on-line w jednym z wyspiarskich państewek Karaibów, które to pytania doprowadziły do dalszej eskalacji. W końcu dnia trzeciego pan wylądował w szpitalu i farsa się skończyła.

czwartek, 2 czerwca 2011

Moi poprzednicy

Otrzymałem okólnik. Wprost z dworców Babilonu. Właściwie to panujące nam bóstwo solarne potocznie zwane ordynatorem rzuciło mi go na stół mówiąc 'Ogarnij to'. Rzecz dotyczy zmian semantycznych. I tak w związku z wprowadzeniem rozliczeń według JGP czyli jednolitych grup pacjentów dla świadczeniodawców w rodzaju (cały czas obficie cytuję syntaks wprost z okólnika) SPEJALISTYCZNA OPIEKA AMBULATORYJNA system rozliczeń zostaje przemianowany na KOMPLEKSOWĄ AMBULATORYJNĄ OPIEKĘ SPECJALISTYCZNĄ. W skrócie KAOS!!! Hell, yeah! I kto mówił że agenci Babilonu nie mają poczucia humoru. Gdy już się pośmiałem i z westchnieniem wgłębiłem się w okólnik składający się z siedmiu niezależnych dyrektyw, pomyślałem, że w chaoskampf mam godnych poprzedników. Baal Hadad (który stał się później Baal Zebub) vs Yam; Marduk vs Tiamat; Jahwe (kto powiedział Jahwe?) vs Lewiatan; Zeus vs Tyfon. Dr Benway vs NFZ.

Legalize it?

ONZ wyprodukował kolejny zwitek papieru, któy odbił się szerokim echem po całym świecie (a już na pewno wśród wielu bezpośrednio zainteresowanych tematem moich przyjaciół), dotyczący polityki narkotykowej. Zaczyna się on tak: 'The global war on drugs has failed, with devastating consequences for individuals and societies around the world [...] Our principles and recommendations can be summarized as follows:
End the criminalization, marginalization
and stigmatization of people who use drugs but who do no harm to others. Challenge rather than reinforce common misconceptions about drug markets, drug use and
drug dependence.
Encourage experimentation by governments with models of legal regulation of drugs to undermine the power of organized crime and safeguard the health and security of their citizens.'
Ponieważ ONZ nie wierzę jak psu to przecierałem oczy ze zdumienia, póki nie obudził się we mnie adwokat diabła. Jaki interes w takim stwierdzeniu ma ONZ ta najbardziej wyrazista agenda Babilonu?
Środki zmieniające świadomość mają potencjalnie olbrzymi potencjał wywoływania społecznych zmian i ich ciągła kryminalizacja jest w naoczny sposób absurdem. Zamiast czynić więc ich używanie przestępstwem należy uczynić je chorobą. Medycyna jest bowiem najmiększym narzędziem opresji. Od czerwca 2011 będziemy więc mogli śpiewać jak w piosence Apteki 'Jestem': Jestem, jestem i chodzę po ulicach. Nie jestem zły. Jestem chory psychicznie'

Pełen tekst raportu można znaleźć tutaj.

A jak komuś się nie chce czytać to zawsze może posłuchać Apteki.

wtorek, 31 maja 2011

Dźwięki odległych miast i miejsc

Wieczorami słucham na dyżurach muzyki, którą lubię. Ostatnio dużo zespołu historion/histerion

poniedziałek, 23 maja 2011

Raport z końca świata

Stada i stadka. Płonące opony. Grupy w szalikach na twarzach. Ryczace, odurzone alkoholem watahy. Zawsze wiedziałem, że koniec świata będzie w stylu Doris Lessing, będzie według frazy McCarty'ego raczej niż w postaci gorejącej fali zniszczenia. Nawet Grímsvötn wypuśił z siebie kłąb pary zamiast potoku lawy. Apokalipsa nadeszła więc rozmytą falą trochę tylko złagodzona nawałnicą, która zatrzymała niektórych w domach. Maj i czerwiec mają taki apokaliptyczny klimat. W ubiegłym roku gdy wzbierała woda i odcinała ulicę po ulicy, gdy zamykały się śluzy i w końcu zamknięto most, wokół tego wciąż toczyło się życie. Armageddon toczy się wciąż i wszędzie. I dopiero nad ranem, już po świcie kiedy wszystko ucichło oprócz ptaków i coraz mocniej grzejącego słońca, wśród koszów zapchanych zakrwawionymi opatrunkami, stosów papierów, smug gipsu usiadłem i pomyślałem że tak jak i koniec świata tak i jego początek dzieje się wciąż i wszędzie

piątek, 20 maja 2011

Jutro koniec świata

Wiem,wiem wszyscy śmiejecie się z wyliczeń pastora Campinga, ale przecież każdy koniec świata ma swój rozmiar. Ja w jego przepowiednie wierzę - z pewnością przewidział koniec świata który nadchodzi wielkimi krokami w dniu jutrzejszym do naszego szpitala. Jutro zaatakują nas czterej jeźdźcy apokalipsy - pierwszy: finałowy koncert juwenaliowy; drugi - Dni Miasta S. które to wydarzenuie kulturalne jest zawsze bogatym źródłem ran kłutych ciętych i miażdżonych; trzeci - kibice jednego klubu prostestują przed stadionem drugiego klubu ponieważ nie zostali wpuszczeni na mecz; czwarty - do pracy do obsługi ofiar trzech pierwszych jeźdźców przychodzi pan Adam mój ulubiony technik radiologii. Ponieważ koniec świata zastanie mnie w szpitalu obiecuję w miarę możliwości relację na żywo

wtorek, 26 kwietnia 2011

Rasizm genetyczny

Wchodzę do sali zabiegowej. Świeżo rozbudzony. Do zabiegu przygotowuje się pan - rozebrał się już do pasa i prezentuje dziwny odcień skóry

- Ha, czyżby pan chorował na chorobę Addisona?

Pan spogląda na mnie zdziwiony.

- No wie pan, cisawica. Niewydolność nadnerczy (wiem bo to jedna z trzech internistycznych chorób, które pamiętam)

- A z czego to Pan wnioskuje - pyta się pan?

- No ma pan taką ciemną skórę

- Bo ja proszę pana jestem Hindusem. Urodziłem się w w Uttar Pradesh.

Głupio nie?

piątek, 15 kwietnia 2011

No man's land - opowieść medyczna z pogranicza

Mój były oberpies opowiadał mi swoje przygody z Dzikiego Wschodu, gdy budowano tam cywilizację przemysłową (wczesne lata 80).
Pogranicze było obsługiwane przez dwie stacje pogotowia - jedną w Ełku, a drugą w Giżycku. Granicę ich rejonów stanowił most na rzece Staśwince. Lewobrzeżna część dorzecza Staświnki należała do Ełku, a prawobrzeżna do Giżycka.
Pewnego dnia mój oberpies został wezwany do pana leżącego koło mostu na Staśwince. Dojeżdżają, a tam pan ani zipie. Co tu robić myślą sobie szeryfowie? Jak nie żyje pomóc może mu się już nie da, a dokumentację wypełnić trzeba. Wzięli więc pana za nogi za ręce i przenieśli na prawy brzeg Staświnki, po czym wiedzeni obywatelskim poczuciem obowiązku zadzwonili na stację Pogotowia w Giżycku i anonimowo poinformowali ją, że na brzegu Staświnki leży chory, który potrzebuje pomocy medycznej. Powrócili do Ełku. Nie mijają dwie godziny a tu wezwanie - anonimowe. Że koło mostu na Staśwince leży chory i trzeba mu pomóc. Jadą, a tam ten sam pan nadal martwy. Wyjaśnienie są dwa - albo pan ożył przeszedł na drugą stronę i znów umarł. Albo szeryfowie z Giżycka wpadli niezależnie na ten sam pomysł. Jak widać rozwiązania oczywiste pojawiają się w historii ludzkości w wielu miejscach niezależnie.

piątek, 1 kwietnia 2011

Podwójne życie Dr Benway - niskobudżetowy remake Kieślowskiego wyprodukowany przez NFZ

W swoim drugim życiu myję się pianką myjącą pielęgnującą z dodatkiem oliwki dla osób starszych, przemykam korytarzami pomieszczeń za które nie płacę czynszu ciągnąc za sobą zamach świeżo wymytej pieluchy. Krem do twarzy to wazelina (do badań per rectum), a krem do rąk maść miodowa (na oparzenia). Gdybym nie był niewidzialny można by wyśledzić po jej zapachu kto podkrada kubki rozwodnionego kompotu i kromki wysuszonego chleba z wózków z inoksowej stali, na których rozwożą chorym jedzenie. Golę się jednorazowymi maszynkami do golenia łona przed porodem, a jako balsam po goleniu używam Prontosanu do rozpuszczania bakteryjnego biofilmu. Wycieram się jednorazowymi ręcznikami dołączanymi do operacyjnych fartuchów i przebieram w stosy podkoszulek pozostawianych przez repów i podkradane innym fartuchy. Nie noszę pod spodem bielizny bo ma zbyt osobisty wydźwięk. To nie wypada. Po zmroku w przerwie między pacjentami wykradam klucz do zakładu rehabilitacji i ćwiczę na rzeźbę w klatce dla sparaliżowanych chorych. Sępię poutykane wszędzie niedopałki pośpiesznie odgaszanych w biegu na salę operacyjną papierosów. Odzyskuję jednorazowe narzędzia i korzystam z talerzy i kubków wykradzionych pacjentom. Tylko buty ciężko jest pozyskać w szpitalnym ekosystemie dbam więc bardzo o tę jedyną rzecz, dzięki której pamiętam co to jest ‘swoje’ i co to ‘ja’. Zszywam je grubym Ticronem (do szycia ścięgien). Leczę się próbkami maści ze sztywnej powtarzalności kolejnego poranka na delikatnie łaskoczącej kiełkującym sprężynami wersalce z kurzu. Palę blanty wyłudzone od policjantów, którzy doprowadzają zatrzymanych do badania i spijam łapówkowe alkohole. Czasem wyobrażam sobie, że jadę gdzie indziej. Wsiadam do pustej karetki i spryskuję szybę zmywając z niej niestniejący kurz wakacyjnej podróży. W garażu unosi się zapach taniego koniaku bo taki mam płyn do spryskiwaczy. Mam nawet swoje kino, zamykam się w zakłądzie radiologii, wyłączam światło i włączam na wielkim ekranie ostatnią tomografię. Siedzę w szaroniebieskim świetle i zamiast popcornu jem barytową papkę do badań kontrastowych.
Od czasu gdy okulistki zarzuciły import docelowy chlorowodorku nie mogę iść w ślady doktora Krogshøja i odzyskiwać go z wacików. Pobudzam się zwyczajnie jak wszyscy epinefryną i kawą z fusami - kawa zawsze jest w którejś z niezliczonych w szpitalu szafek.
Czasem tylko mijam się oddzielony grubym murem ze swoim drugim ja. Każdy z nas podejrzewa istnienie tego drugiego, ale go nie widzi, nie słyszy i nie czuje. Idziemy dalej. Jeden w poszukiwaniu niedojedzonego obiadu, drugi w innym kierunku tak odległym, jak dla tego pierwszego wyprawa do post mortem.
Zamiast seksu wystarczać musi badanie pacjentek i pacjentów rozebranych do pasa, ale nadal w skarpetkach. Zamiast społeczeństwa mały kosmos dyżurowej społeczności.
Ten drugi szybko zapomina o tym pierwszym. Biegnie lekkim krokiem nad rzeką. Na wodzie są kaczki. Świeci Słońce.
Ten pierwszy myśli, że wszyscy o nim zapomnieli. Tak naprawdę to tylko zapomniał on, zapomniał że to nieprawda.

piątek, 11 marca 2011

Krytyka Krytyki czyli marchewka jest coraz droższa.

Jak wiecie na front urazowy mody i plotki docierają z opóźnieniem - szczególnie zaś te które stanowią paliwo mediów masowych - głownie dlatego, że u nas w dyżurce wciąż unosi się duch lat osiemdziesiątych i jedynka śnieży, a innych kanałów wogóle nie ma. Tak więc niczym obrzydliwy gik, niektóre medialne burze odkrywam w ich odległych rewerberacjach w sieciowych bebechach. W ten oto sposób przez link na Krytyce Politycznej z opóźnieniem trafiłem na aferę Muchy.
Rzeczona Mucha, której z powodów wymienionych w paragrafie pierwszym nie znam, nie wytworzyłem konotacji pomiędzy jej wypowiedziami, a twarzą powiedziała podobno że u ludzi po 85 roku wstawianie endoprotez nie za bardzo ma sens. Powiedziała też podobno (albo nie powiedziała bo przecież wiadomo, że taka wypowiedź gdy stała się wodą na młyn politycznego dyskursu musiała natychmiast zostać przemielona przez aparat dezinormacji) że starsi ludzie traktują wizytę u lekarza jako rozrywkę. Co oburzyło redaktora Krytyki, którą lubię i czytuję bo jest mi do niej blisko światopoglądowo - przynajmniej równie blisko jak do frakcji dżinnaitów w parlamencie indyjskim, każdej opcji polityczno-światopoglądowej w Polsce, radykalnych anarchofaszystów lub dowolnego innego systemu wierzeń.
No i tu pozwolę sobie Krytykę skrytykować - po pierwsze choć wychodzę z innych założeń to co do sensowności tego czy innego rodzaju zabiegu u ludzi starszych mam podobne wnioski - co posługując się metaforą ewolucjonistyczną nazwać można konwergencją i co tłumaczyć może wspólny front niektórych odłamów buddystów i niektórych odłamów prawicy. Tak więc dzięki temu zjawisku wypowiem sąd podobny do pani z partii na którą nie głosowałem (bowiem zawsze głosuje na większe zło).
Wypowiadając się na tematy medyczne, zwłaszcza związane z dostępnością wysokospecjalitycznych procedur warto pamiętać, że opinie na ten temat kształtowane są przez potężne grupy wpływu - koncerny farmaceutyczne, wytwórców implantów olbrzymie koncerny produkujące żywność. Czasami wpływ ten staje się tak duży, że nie pozostawia miejsca na rozsądną kalkulację. Rynek implantów ortopedycznych wart jest tak monstrualne pieniądze, że racjonalny dyskurs o ich wartości jest jak się zdaje niemożliwy. Jak rozumiem intencje pani Muchy nie ocierały się nawet o tą kwestię ale niczym bohater Znaczy Kapitana pani poseł (?) nie wiedziała, ale powiedziała. Powiedziała o jednej z największych bolączek współczesnej medycyny - coraz większy przyrost nakładów na nią owocuje coraz mniejszą skutecznością. Bairo Pite Clinic w której pracowałem ma miesięczny budżet porównywalny z ceną wstawienia jednej protezy, a zatrudnia 60 osób i przyjmuje około 1000 pacjentów miesięcznie. Koszt wstawienia dwóch protez to pieniądze, za które możnaby utrzymać przez miesiąc poradnię lekarza rodzinnego, w której tym dwóm podstępnie pozbawionym protezy pacjentom zamiast potencjalnie zagrażającego życiu zabiegu i dehumanizującego pobytu na oddziale szpitalnym zaoferowano by leczenie zachowawcze, adekwatne leczenie przeciwbólowe, właściwą poradę psychologiczną i przed wszystkim poczucie więzi i przynależności. Tu dotykamy bowiem kolejnej wywołującej zgrozę wypowiedzi pani Muchy - owszem starsi pacjenci nie przychodzą do lekarzy w celach czysto usługowych i tak zgadzam się chodzą w celach szeroko rozumianej rozrywki - rozrywki międzyludzkiego kontaktu, deficytowego towaru w świecie rozpasanego kapitalizmu i erozji plemiennej mentalności. Tego niestety nie znajdą w gabinetach specjalistycznych - w moim przynajmniej przez 4 godziny mam przyjąć 40 pacjentów. Dodam, że BabilonNFZ żąda, żeby przyjąć wszystkich, żeby poświęcić na każdego 10 minut i że nie widzi potrzeby przedłużenia godzin działania Poradni. W tym malsztromie pacjentów pacjenci wrażliwi stają się jeszcze wrażliwsi, a ja nie mam nawet możliwości żeby im pomóc. Trafiają zaś do mnie od lekarzy rodzinnych na szkolenie których nikt nie chce wykładać pieniędzy z założenia bowiem są oni kosztochłonni i pozostają poza sferą zainteresowań medycznych koncernów. Część więc z nich jest więc nieprzygotowana emocjonalnie do swojej pracy - zamiast nawiązać więź ze swoim podopiecznym jedynym ich marzeniem jest odesłać takiego pacjenta do specjalisty (który zazwyczaj jest jeszcze bardziej emocjonalnie niedorozwinięty większość swojego czasu spędza bowiem na doskonaleniu jednej niezrozumiałej dla innych ludzi czynności).
Krytyka optuje za sielankową wizją w której nie istnieją pieniądze. One istnieją - dysponujemy ograniczoną ilością zasobów, a te które posiadamy topnieją. Zamiast malować barwną wizję podstarzałej Marianny prowadzącej zbuntowanych chorych na barykady lepiej może zastanowić się, jak zredystrybuować topniejące zasoby tak by ze służby zdrowia mogli korzystać naprawdę wszyscy - obecna bowiem sytuacja powoduje, że wciąż trwa w medycynie podskórny przepływ gotówki, który całą sytuację bardziej jeszcze destabilizuje, nadal też pociągane są niewidzialne sznurki koneksji. Nasze społeczeństwo musiałoby się jednak nauczyć najpierw egalitaryzmu, a tego w krainie panów i chamów łatwo zrobić się nie da.
I jeszcze na koniec w duchu postulowanego przeze mnie egalitaryzmu - nie uważam, że przynależność do dowolnej grupy społecznej (np ludzi starszych) oznacza, że jej członkowi należy się obligatoryjnie szacunek. Tak samo nie uważam, że istnieją grupy ludzkie do których przynależność (np homoseksualistów) oznacza, że automatycznie jej członek godny jest pogardy. Uważam natomiast, że każdy człowiek indywidualnie zapracowuje sobie na szacunek. Moi staruszkowie często są dla mnie, pozbawionego ich perspektywy czasowej ogromną inspiracją. Czasem jak choćby pan Bukszpan stają się przyczyną frustracji. Podeszły wiek nie broni przed podłością i nie wyklucza wielkości.
Co do rzekomej powszechnej w służbie zdrowia dyskryminacji starszych ludzi - owszem zdarzyło mi się ostatnio usłyszeć od pani radiolog, którą oderwałem od spożywania chińskiej zupki, że mi nie opisze badania w trybie pilnym bo pacjentce dokładne rozpoznanie u świętego Piotra nie jest potrzebne. Poradziłem sobie bez jej pomocy, pozbawiony jestem bowiem geriatrycznych uprzedzeń, tak samo jak pozbawieni byli ich lekarze pani Masłowskiej. Moja pacjentka mimo swoich 92 lat wyszła ze szpitala o własnych siłach i zaprosiła mnie jeszcze na narty.
Ani jedno, ani drugie zdarzenie nie powinno przyczyniać się do demonizowania czy gloryfikacji lekarzy.
To natomiast, że ktoś kwestionuje sensowność pewnych wydatków na ludzi starszych nie jest nazistowskim spiskiem, na końcu którego czają się obozy koncentracyjne dla starców. To niezbędna część dyskusji na temat tego jak współczesna zachodnia cywilizacja opierająca się na zasadzie kija (system opresji w postaci policji i agend kontroli) i marchewki (obowiązkowy system opieki zdrowotnej, ubezpieczeń społecznych i cała gama szeroko rozumianych narzędzi socjalnego bezpieczeństwa) poradzi sobie z faktem że marchewka jest coraz droższa.

wtorek, 8 marca 2011

Słowa Ewangelii wg Alberta Schweitzera

Szamani odnoszą sukcesy z tych samych powodów co reszta nas, lekarzy. Każdy pacjent posiada swojego wewnętrznego uzdrowiciela. Przychodzą do nas nie mając o tym pojęcia. Najlepsze co możemy zrobić, to dopuścić do głosu tego lekarza, który przebywa w każdym pacjencie.

[za: Najdalsza Podróż. Misterium i świadomość śmierci. Stanislav Grof]

środa, 23 lutego 2011

Dlaczego można nie odwiedzać toalety przed zabiegiem.

Czytając o eksperymencie, w którym ‘udowodniono’ przyżegając pręgowanego danio laserem, że wzory na jego skórze odpowiadają wzorom Turinga pobłądziłem myślami w rejony wiedzy prawdopodobnej. Pchnęła mnie tam refleksja nad prawdopodobieństwem że eksperymentalne odtworzenie rozkładu gradientów postulowanego przez Turinga jest dowodem na takie właśnie podłoże zjawisk biologicznych. Czy eksperyment, w którym odtwarza się zjawiska fizyczne naprawdę je tłumaczy czy tylko stwarza model, pozwalający nam na symulację pewnych zjawisk. Ponieważ prawdopodobieństwo wypływa wciąż w mojej praktyce w zderzeniu pomiędzy prawem wielkich liczb, a pojedynczymi zdarzeniami często zastanawiam się nad jego istotą, tym bardziej że większość swoich decyzji podejmuję intuicyjnie podpierając się tylko frontową percepcją prawdopodobieństwa. Do takiego podejścia pchnęła mnie rozmowa, którą odbyłem w początkach mojej praktyki z pacjentem, u którego zdiagnozowałem kostniakomięsaka. Pan dopytywał się o prawdopodobieństwa i odsetki przeżyć i kiedy przeżuł już wszystkie cyfry i procenty zapytał mnie ‘A co to oznacza dla mnie’, na co moja odpowiedź brzmiała ‘Nic’.
Muszę tu przyznać się do swojej faszyzującej przeszłości – w latach burzy i naporu, kiedy byłem dużo mądrzejszy niż teraz, a moje intelektualne błądzenie było z pewnością ciekawsze w nieuświadomiony sposób byłem scjentystą. Upłynęło dużo czasu i fortece mojego umysłu na szczęście opustoszały, ale sam o tym nie wiedząc wciąż posługiwałem się zdobytym wtedy weizsaeckerowskim rozumieniem wiedzy prawdopodobnej, hardkorową postkołmogorowską interpretacją prawdopodobieństwa, przydatną w pracy naukowej (tak sobie tylko mówię, bo pracą naukową się w życiu nie skalałem), która ustępuje swoją betonowością chyba tylko wykładni Poppersa.
Tak więc od wzorów na skórze danio pręgowanego (zebrafish) przewędrowałem przez różne stanowiące dla mnie nowość interpretacje prawdopodobieństwa i natknąłem się na objaśnienie zarysowane wstępnie przez Keynesa (tego samego którego później zwalczać będzie korporacyjna chicagowska szkoła ekonomii) który w młodości napisał traktat o prawdopodobieństwie. Znajdujemy tam następujące silnie do mnie przemawiające zdanie: ‘Prawdopodobieństwo to relacja logiczna pomiędzy zdaniami.’ Koncepcja została później rozwinięta przez Caspersa w którego ujęciu jedyny wgląd w rozumienie prawdopodobieństwa jest intuicyjny, określając bowiem prawdopodobieństwo nie wypowiadamy obiektywnego osądu na temat ‘świata’, a odnosimy się tylko do wymodelowanej metodami logicznymi przestrzeni abstrakcyjnej – której w jednostkowym świecie chorego nie da się nazwać inaczej niż ‘Nic’.
A wszystko to wykiełkowało pewnie tego popołudnia kiedy łatałem samobójcę i ku swojemu zdumieniu i nie ukrywajmy radości odkryłem że a) ma dwie tętnice łokciowe (wariant występujący u 3,2% populacji b) przeciął sobie tylko jedną z nich co pozwoliło mi z czystym sumieniem odpuścić sobie jej zespalanie i pójść spać przed północą.
Medycyna bowiem (posługując się inną jeszcze wykładnią prawdopodobieństwa - teorią zakładu opartą na pracach Bayesa) to permanetny zakład w którym szanse lekarza to 6 przeciwko 5, 9 przeciwko 7, 11 przeciwko 9.
A co do tego ma intuicja? Wiedziony nią tamtego wieczoru nie wysikałem się przed zabiegiem i po raz kolejny prawdopobieństwo było po mojej stronie!

sobota, 19 lutego 2011

Rzecz najtrudniejsza

Sprawne złapanie przeciętej tętnicy gdy krew zalewa wszystko - trudne. Sprawne dojście do klatki piersiowej żeby zatrzymać krwotok po ranie kłutej - bardzo trudne. Skuteczne zespolenie złamania nasady bliższej piszczeli - dość trudne. Najtrudniejsze jest jednak żeby wszystko to zrobić po właściwej stronie chorego pomyślałem sobie patrząc melancholijnie na strzykawkę wbitą w lewe kolano pewnego pana i słysząc jak z jego ust pada gorzka prawda.
- Ale uraz był prawego.

piątek, 18 lutego 2011

Nie zapominajmy o bateriach

Otwieram drzwi i z tłumu chorych ludzi wybija się w akompaniamencie prostestu pan Bukszpan. Jęk zawodu oczekujących których usiłuje wyprzedzić powoduje, że proszę go żeby poczekał na swoją kolej. W odpowiedzi pan Bukszpan zaczyna okładać mnie laską. Delikatnie sadzam go na krzesełku - pan Bukszpan ma 83 lata i mógłby się połamać. Gdy wreszcie nadchodzi jego kolej już po kilku słowach rozmowy zaczynam rozumieć skąd bierze się jego agresja - panu Bukszpanowi rozładowały się baterie w aparacie słuchowym, poza tym z upływem lat znacznie zmniejszyła się mu ilość połączeń nerwowych. Tego dnia byłem jeszcze kilka razy szarpany przez pacjentów i kilka razy wyzwany od chujów i konowałów. Pani z poradni gdzie pracuje załamała się nerwowo z powodu nieustającej fali agresji i poszła na zwolnienie. Nie powinienem czuć się zdziwiony - następnego dnia robiłem badania profilaktyczne i wśród szkodliwych czynników psychofizycznych na które jestem narażony na stanowisku pracy czarno na białym wymieniono - agresja ze strony pacjentów. A mówili zaciągnij się...

piątek, 11 lutego 2011

Wykraczam poza zakres swoich kompetencji

Ostatnie miesiące walczyłem na innym froncie. Ponieważ zajmowałem się tam tylko i wyłącznie leczeniem poważnie chorych ludzi wróciłem pełen pozytywnej energii i przepełniony miłością do ludzkości, który to stan udało utrzymać się przez cztery dni. Piątego dnia Bóg zapełnił wody i powietrze zwierzętami, a ja postanowiłem zaingerować w proces ucyfrowienia naszego zakładu radiologii - jak się okazało Bóg miał łatwiej. Do mojego pełnego pychy kroku pchnęła mnie informacja, że digitalizacja naszego systemu diagnostyki obrazowej kończy się na drzwiach zakładu radiologii. Po ich przekroczeniu obrazy cyfrowe muszą zostać nagrane na płytę CD i za pomocą rąk i nóg pracowników szpitala zaniesione w odpowiednie miejsca gdzie się je zazwyczaj ogląda. Płytkę taką należy włożyć do tych nielicznych już komputerów gdzie działają jeszcze odtwarzacze CD i po odczekaniu 10 minut koniecznych do każdorazowego tymczasowego zainstalowania przeglądarki obrazów DICOM można obejrzeć zdjęcia. Zapytaliśmy nieśmiało naszych informatyków czy nie dałoby się podłączyć na SORze komputera na którym dałoby się oglądać zdjęcia bezpośrednio. Odpowiedź przyszła po kilku dniach - oczywiście było to niemożliwe. Zarówno mnie jak i panu ordynatorowi wydało się to dziwne i gdy tylko nadarzyła się okazja zagadnęliśmy na ten temat panią z firmy uruchamiającej radiologię cyfrową. Pani wyjaśniła że potrzeba do tego komputera z Windows XP i SP3 i licencji na przeglądarkę DICOM - miesięczny koszt użytkowania 70 PLN. Poszliśmy więc znów do naszych informatyków, którzy powiedzieli że takiego komputera nie ma. Wychodząc zapytałem się - a ten wskazując na leżący w kącie komputer. Ten akurat miał co potrzebowaliśmy. Pan ordynator nieco się przy tym zdenerwował i powiedział panu informatykowi, że on co prawda rozumie, że pan informatyk ma ciocię w ministerstwie, która mu załatwiła pracę u nas w szpitalu, ale żeby może lepiej się sprężył i zaczął robić co do niego należy. Wyszliśmy z jego norki, a on wyleciał zaraz za nami. I tu mały quiz: czy a) wybiegł by jak najszybciej uruchomić znaleziony przez nas komputer b) wybiegł do telefonu by zadzwonić do cioci, że przydarza mu się wielka krzywda. Na wszystkich, którzy wybrali b za prawidłową odpowiedź czeka etat woluntariusza w naszym szpitalu. Ciocia zadzwoniła do pana dyrektora, ale nie był to najszczęśliwszy dzień dla pana informatyka ponieważ okazało się akurat, że z racji tego iż nie zaznaczył jakiejś opcji do rozliczeń w programie z NFZ szpital stracił 200 000 PLN, co chwilowo wytrąciło mu karty przetargowe z ręki i z nieszczęśliwą miną zabrał się do uruchamiania komputera i podpięcia go pod sieć szpitalną. Już po 4 godzinach w trakcie których musiałem kilkakrotnie wyciągać go z jego norki, gdzie próbował się zaszyć i nie odbierać telefonu ten skomplikowany proces polegający na włożeniu wtyczki do kontaktu i dopisaniu MAC do naszej sieci zakończył się sukcesem. Pani z firmy obsługującej radiologię sprawnie zainstalowała program, ale okazało się, że musi go uruchomić zdalnie inna jeszcze firma ze Śląska obsługująca serwer. Pani, która się tym zajmowała zacięła się na tym skomplikowanym ruchu pojedycznego kliknięcia myszką na godzinę i z jej stuporu uratowałem ją przyjaznym przypominającym jej o jej obowiązkach telefonie. Program działał i wysyłał zapytania do serwera, okazało się niestety że nie otrzymuje odpowiedzi zwrotnej bo blokuje ją zainstalowany w naszym szpitalu program antywirusowy i cały problem wrócił znów szerokim lobem w pole kompetencji naszego informatyka. Zostało nam niewiele czasu bo obsługa techniczna firmy od serwera działała do 16, a ruszyć miała dopiero w poniedziałek za 56 godzin w czasie których padłyby ostatnie działające cd-romy i cały SOR mógłby wrócić do heroicznych czasów gdy w medycynie najważniejsze było badanie fizykalne. Ubłagałem szefa zmiany tej firmy, żeby został dla nas po godzinach i ruszyłem po raz kolejny do norki pana informatyka prosząc żeby przekonfigurował antywira. Niestety był to problem nie do rozwiązania, bowiem wszystko co działa w naszym systemie informatycznym zostało zainstalowane przez poprzedniego informatyka, który został zwolniony z dnia na dzień by zrobić miejsce kuzynowi pani z ministerstwa. Pan informatyk obiecał, że zaraz skontaktuje się ze swoim poprzednikiem i ustali hasła po czym jak zwykle zniknął i przestał odbierać telefony. W tym czasie ja ustaliłem numer do poprzedniego informatyka, który się nieco uśmiał i powiedział że wszystkie hasła są w teczkach z dokumentacją programów. Znów wyruszyłem do norki pana informatyka i przyjaźnie zapytałem go jak głęboko sięga jeszcze jego indolencja. Na te słowa z pokoju obok wyszła pani z którą pan informatyk często pija kawę i powiedziała, że pan informatyk jest zbyt zajęty by zajmować się rzeczami, które przynoszą mi osobistą korzyść. Na moją nieśmiałą sugestię, że nie mam żadnej osobistej korzyści z siedzenia do godziny 17 w oczekiwaniu, aż pan informatyk udowodni mi co jeszcze potrafi spierdolić, a jedyną korzyść z uruchomienia tego systemu będą mieli pacjenci pani powiedziała, że wykraczam poza zakres swoich kompetencji. Na moją nieśmiałą uwagę że jeśli bym tego nie zrobił to nadal byśmy byli na etapie pierwotnego stwierdzenia pana informatyka, że tego się nie da zrobić pani powiedziała, że zachowuję się nieetycznie. Jako osoba wysoce nietyczna poprosiłem, żeby już nie otwierała w mojej obecności otworu gębowego i dzieląc się z panem informatykiem wiedzą na temat haseł doprowadziłem do tego że już o godzinie 1710 po 9 godzinach oczekiwania wydarzyła się rzecz niemożliwa i ucyfrowienie radiologii sięgnęło poza drzwi zakładu diagnostyki obrazowej.