sobota, 7 sierpnia 2010

Frambozja - wspominki

Dan lubił podnosić nasze tropikalne kwalifikacje. Od czasu do czasu odrywał nas od wyrzynania timorczykom rama ambon z brzuchów i klatek i z triumfalną miną pokazywał kolejne dzikie mięso wyhodowane w interiorze wyspy.
Szybko załapaliśmy z Kilianem, że rachunek prawdopodobieństwa sugeruje że najprostsza i zazwyczaj prawidłowa odpowiedź na pytanie, czym jest kolejny gnijący i rozpadający się wrzód, brzmi - gruźlica.
Tym większe było nasze zdziwienie, gdy pewnego dnia zawołał nas do gabinetu i pokazał zgniłotruskawkopodobne zmiany na podudziu 10 letniego chłopca

- What's this guys?

- TB Dan - krzyknęliśmy raźno

- Otóż nie - odpowiedział Dan - To frambozja, choroba zakaźna powodowana przez krętki. Jeszcze 3 przypadki i możemy ogłosić epidemię. Zapamiętajcie sobie dobrze ten widok i wypatrujcie go w interiorze.

Następnego dnia pojechaliśmy do Kaiteho. Droga tam zajmuje 6 godzin, prowadzi wyschniętym korytem rzeki do odciętej od świata osady. Lubiliśmy to miejsce. Pacjentów przyjmowało się przy kamiennych stołach, pod dachem z palmowych liści.

Czekało na nas kilkaset osób. Inus ben, malirin - katar gorączka szeptały cichą mantrę licząc na codzienną porcję witamin. Wśród tych kilkuset osób należało wyłowić grupę kilku, którym coś naprawdę dolegało.

W pewnym momencie Kilian podchodzi do mnie i mówi - Musisz na to spojrzeć, po czym z duma pokazuje mi coś gnijącego na nóżce dziesięcioletniego dziecka.

- WTF men? Gnijący wrzód jakich setki

- Men przecież to frambozja - gdy to usłyszałem spłynęło na mnie olśnienie.

Oczywiście, że to była frambozja. Z przerażeniem uświadomiłem sobie, że przed chwilą widziałem dziecko z podobnie malowniczo gnijącym wrzodem i dałem mu generyczny antybiotyk zamiast zaleconej przez Dana benzylopenicyliny.

Mówię o tym Kilianowi i zaczynamy szukać razem tego pierwszego dzieciaka. Nigdzie go nie ma, co gorsza w tym czasie czmychnął nam drugi kolo.
Zaczynam hektyczne poszukiwania, którego niczego nie wnoszą. Dzieciaki skumały, że coś jest nie tak i schowały się w dżungli. Zaczynamy snuć apokaliptyczne wizje przed starszyzną wioski opowiadać, że jeśli ich nie znajdą cała ludność umrze w męczarniach na frambozję.
W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku rozsiadamy się przy kamiennych stołach, pozwalając coraz to bardziej rozdrażnionej upałem populacji wioski szukać zbiegów.
Wreszcie ich doprowadzają. Jeden chyba nawet oberwał za ucieczkę.
Triumfalnie wsadzamy ich do naszej HZJ79 i wywozimy do stolicy. Obserwuję dzieci kątem oka i uświadamiam sobie po ich minach, że pierwszy raz widzą asfalt i że pierwszy raz wjeżdżają do stolicy. Są przerażone.
My tymczasem z Kilianem jedziemy na przednich siedzeniach, od czasu do czasu zbijając high five i paląc szlugi z minami zwycięzców - w końcu nie na co dzień ratuje się milionową wyspę przed epidemią.
Dojeżdżamy do kliniki i triumfalnie prowadzimy dzieciaki do Dana

- Patrz Dan. Zdiagnozowaliśmy sami frambozję.

Dan zakłada okulary, przygląda się dzieciom chwilę (bardzo krótką chwilę) i mówi:

- To nie jest frambozja. Zwykły gronkowiec.