W swoim drugim życiu myję się pianką myjącą pielęgnującą z dodatkiem oliwki dla osób starszych, przemykam korytarzami pomieszczeń za które nie płacę czynszu ciągnąc za sobą zamach świeżo wymytej pieluchy. Krem do twarzy to wazelina (do badań per rectum), a krem do rąk maść miodowa (na oparzenia). Gdybym nie był niewidzialny można by wyśledzić po jej zapachu kto podkrada kubki rozwodnionego kompotu i kromki wysuszonego chleba z wózków z inoksowej stali, na których rozwożą chorym jedzenie. Golę się jednorazowymi maszynkami do golenia łona przed porodem, a jako balsam po goleniu używam Prontosanu do rozpuszczania bakteryjnego biofilmu. Wycieram się jednorazowymi ręcznikami dołączanymi do operacyjnych fartuchów i przebieram w stosy podkoszulek pozostawianych przez repów i podkradane innym fartuchy. Nie noszę pod spodem bielizny bo ma zbyt osobisty wydźwięk. To nie wypada. Po zmroku w przerwie między pacjentami wykradam klucz do zakładu rehabilitacji i ćwiczę na rzeźbę w klatce dla sparaliżowanych chorych. Sępię poutykane wszędzie niedopałki pośpiesznie odgaszanych w biegu na salę operacyjną papierosów. Odzyskuję jednorazowe narzędzia i korzystam z talerzy i kubków wykradzionych pacjentom. Tylko buty ciężko jest pozyskać w szpitalnym ekosystemie dbam więc bardzo o tę jedyną rzecz, dzięki której pamiętam co to jest ‘swoje’ i co to ‘ja’. Zszywam je grubym Ticronem (do szycia ścięgien). Leczę się próbkami maści ze sztywnej powtarzalności kolejnego poranka na delikatnie łaskoczącej kiełkującym sprężynami wersalce z kurzu. Palę blanty wyłudzone od policjantów, którzy doprowadzają zatrzymanych do badania i spijam łapówkowe alkohole. Czasem wyobrażam sobie, że jadę gdzie indziej. Wsiadam do pustej karetki i spryskuję szybę zmywając z niej niestniejący kurz wakacyjnej podróży. W garażu unosi się zapach taniego koniaku bo taki mam płyn do spryskiwaczy. Mam nawet swoje kino, zamykam się w zakłądzie radiologii, wyłączam światło i włączam na wielkim ekranie ostatnią tomografię. Siedzę w szaroniebieskim świetle i zamiast popcornu jem barytową papkę do badań kontrastowych.
Od czasu gdy okulistki zarzuciły import docelowy chlorowodorku nie mogę iść w ślady doktora Krogshøja i odzyskiwać go z wacików. Pobudzam się zwyczajnie jak wszyscy epinefryną i kawą z fusami - kawa zawsze jest w którejś z niezliczonych w szpitalu szafek.
Czasem tylko mijam się oddzielony grubym murem ze swoim drugim ja. Każdy z nas podejrzewa istnienie tego drugiego, ale go nie widzi, nie słyszy i nie czuje. Idziemy dalej. Jeden w poszukiwaniu niedojedzonego obiadu, drugi w innym kierunku tak odległym, jak dla tego pierwszego wyprawa do post mortem.
Zamiast seksu wystarczać musi badanie pacjentek i pacjentów rozebranych do pasa, ale nadal w skarpetkach. Zamiast społeczeństwa mały kosmos dyżurowej społeczności.
Ten drugi szybko zapomina o tym pierwszym. Biegnie lekkim krokiem nad rzeką. Na wodzie są kaczki. Świeci Słońce.
Ten pierwszy myśli, że wszyscy o nim zapomnieli. Tak naprawdę to tylko zapomniał on, zapomniał że to nieprawda.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
cudowne!
OdpowiedzUsuń