Jest takie miejsce na sorze gdzie się dekompaktyzuje przestrzeń. Gdzie wszystko staje się jasne i wyraźne, nagi lancz. Siadam w nim i widzę powracające wcielenia tych samych lekarzy i lekarek w brudnych fartuchach i rozklepanych chodakach, obserwujących te same powidoki tych samych obrazów z dziesiątków lat w tył i w przód.
Starszy mężczyzna znaleziony sam w domu, po kilku dniach, w zanieczyszczonym ubraniu. Nie rusza się, nie mówi. Ropa zakleja mu oczy. I linia świata w której nikt go nie chce przyjąć do szpitala, w której staje się częścią zbędnej dyskusji, duszny zapach śmierci.
A obok pani z ptasim nosem charczy i krztusi się, nie może się doprosić śmierci, niesie rzężeniem po całym pomieszczeniu. Nic już nie może jej pomóc i ona nie chce pomocy, przywieziona przez rodzinę, w przeciwieństwie do psa nie da się jej przywiązać na smyczy do drzewa.
Dalej pan który wypił za dużo, który ma we krwi 4 promile, którego ktoś wsadził za kierownicę, bo kierownicy się nie puści, który kogoś zabił, a teraz jest agresywny i już wiem, że się nie uspokoi, że przyjedzie patrol, że staną mu na nadgarstkach, że wyłamią mu rękę w ramieniu, że klękną mu na piszczelach, że pobiorą siłą krew, a on będzie pluł bezsilnie póki się nie złamie.
Widzę rozwinięte wszystkie zaułki czasoprzestrzeni i widzę, że nie starcza mnie dla wszystkich jej zakamarków. I robię się coraz cieńszy, coraz cieńszą warstwą zostaje. Na końcu da się mnie zdrapać końcówką paznokcia i nikt nie zauważa, że mnie nie ma.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz