piątek, 26 lutego 2016

Z historii cyfryzacji medycyny polskiej

Kilka lat temu NFZ podjął próbę wymuszenia na lekarzach podpisania umowy dotyczącej wypisywania leków refundowanych. Niektórzy ją podpisali, niektórzy nie. Ci drudzy dlatego, że umowa była nieco niekorzystna - na przykład za złe wstawienie przecinka na recepcie groziła kara grzywny w wysokości 200 PLN. Kary mogły się kumulować, a ponieważ miałem na próbnej maturze 51 błędów interpunkcyjnych wolałem więc nie ryzykować i umowy nie podpisałem.
Na początku tego roku NFZ wycofał się że swoich zapędów edukacyjnych i postanowił udostępnić możliwość wystawiania recept refundowanych wszystkim lekarzom.
Od stycznia w tym celu wystarczy zgłosić się do NFZ po pulę numerów recept. A że jesteśmy już grubo w XXIw proces ten odbywa się! CYFROWO.
No prawie. CYFROWO ściągnąłem więc wniosek o numery recept (a właściwie o cyfrowy dostęp do cyfrowego portalu świadczeniodawcy). Wniosek miał 5 stron i 3 strony instrukcji. M.in. Musiałem wpisać tam numery kodów nadane placówce, w któreh chcę wystawiać recepty przez NFZ.  Dokładnie rzecz biorąc jego część VII i VIII Zapytany o nie kierownik placówki nieco zbladł i powiedział, że nie zna. Żebym najlepiej zapytał w nfz. Nie dałem się łatwo zbyć i w końcu po kilku nerwowych telefonach siódma i ósma cześć kodu została przysłana do placówki z tezetwu centrali w stolicy.
Dziarsko uzupełniłem wniosrk i ruszyłem go złożyć. Na miejscu bardzo miła pani pochwaliła mnie, że go tak ładnie wypełniłem po czym zapytała czy wpisałem e/w placówkę do erpewudeel? Nie wpisałem, bo nie wiedziałem co to jest. Pani wyjaśniła, że jest to CYFROWY Rejestr podmiotów Wykonujących Działalność leczniczą, w którym wpisana jest moja praktyka i w tym wpisie mojej praktyki musi być wpisana placówka, w której chcę wystawiać refundowane recepty. No i że oczywiście mogę to zrobić cyfrowo.
Powiedziałem, że już wyjąłem telefon i zacząłem klikać. Wpisu tego można dokonać tylko cyfrowo, składając najpierw wniosek o dostęp do ksiąg za pomocą elektronicznego profilu zaufanego epuap (pozdro dla kumatych!) Piece of cake. Taki profil mam, więc klik klik i zaraz przy pani ogarnę cyfrowo całość problemu. Przy trzecim kliku okazało się że ów profil wygada po 3 latach (również jeśli się go używa) Moje trzy lata minęły tydzień wcześniej. Nic to krzyknąłem do pani pędzę i uruchamiam go znów (bo wniosek składa się cyfrowo ale trzeba jeszcze go uwierzytelnić niecyfrowo. Popędziłem więc do najbliższej placówki gdzie to się robi. Pani życzyła powodzenia i jakby nie dowierzając moim zapewnieniom, że będę za chwilę dała mi swój telefon, żebym zadzwonił jak już wszystko załatwię.
Wpadłem do ZUS wziąłem kwitek kolejkowy i stając w kolejce zacząłe m wypełniać CYFROWO wniosek na komórce. Tylko, że wersja mobilna epuap nie działa. Na urządzeniu mobilnym zrobić się tego nie da. Nic to! Zrobię w okienku. W okienku pani powiedziała że ona nie może tego zrobić bo to się robi cyfrowo. Czy mógłbym skorzystać w takim razie z jej komputera? Odpowiedź znacie.
Popędziłem więc w poszukiwaniu stacjonarnego komputera zarejestrowałem profil i triumfalnie wróciłem do ZUS. Tyle tylko, że była 1505 urząd był zamknięty. Podobnie jak każde inne miejsce w moim niemałym mieście.
Następnego dnia wróciłem do działań z mniejszym animuszem. Profil potwirrdziłem cyfrowo złożyłem wniosek o dostęp do ksiąg i wysłałem wniosrk o fopisanie tam w/w placówki. Do wniosku należało dołączyć załączniki. Trzy. Ja wysłałem z dwoma, ale zaraz po wysłaniu wyłapałem swój błąd i chciałem dołączyć trzeci. Tylko że było to niemożliwe. Zacząłem szukać kontaktu z kimś po drugiej stronie. Opcji kontaktu nie było. Zapadła cisza, która trwała kilka dni.
Po tym czasie otrzymałem informację, że wniosek został odrzucony że względów formalnych (czyli surprise! Brak załącznika) i mogłem złożyć go jeszcze raz z kompletem dokumentów. Następnego dnia placówkę wpisano, a ja w potulniejszym nastroju zadzwoniłem do miłej pani z nfz, że już. Pani się zainteresowała czemu to mi tyle zajęło. Opowiedziałem pani historię tak jak Wam ją opowiadam. Pani powiedziała, że jestem bardzo cierpliwą osobą. Po czym dodała, że mi się ta cierpliwość przyda poniważ tak się akurat składa, że przez te kilka dni cała procedura pozyskiwania numerów się zmieniła i muszę zacząć od złożenia nowego wniosku.
Krew uderzyła mi do głowy. Poczułem jak rozpala się we mnie szał. Jak najplugawsze słowa zbierają mi się na języku.
Odczekałem chwilę uspokoiłem się i najnormalniejszym w świecie tonem zapytałem czy wniosek mogę wypełnić CYFROWO, na co pani się roześmiała i powiedziała, że to hył oczywiście żart.
I mówię tu szczerze i bez ironii. Obyśmy mieli więcej takich urzędników jak ta pani bo bez tej puenty nie wiem czy byłaby to zabawna opowieść.

wtorek, 8 grudnia 2015

Chichot oka

3:23. Budzę się z niespokojnej drzemki. Śnią mi się sponiewierane zwłoki ofiary wypadku, które trzymają mnie w stalowym uścisku, gdy próbuję je płaczliwie badać(?). Idę skonfudowany do sali przejściowej (odpowiednika dantejskiego piekła), która tymczasem się zapełniła, nowymi nieznanymi mi mieszkańcami. Mężczyzna z rozpłatanym czołem tarza się w kałuży wymiocin, twarz ma w tatuażu własnej zaschniętej krwi, skrzepnięta maska pęka, gdy wykrzywia twarz krzycząc - 'tak się bawi, tak się bawi...' ale kto nie wiem, bo urywa i rozgląda się wzrokiem kapitana Willarda wyruszającego na ostatnią misję. Znaleziony w zdemolowanym hotelowym pokoju czołgał się po dywanie stuzłotówek i okruchów butelek soplicy. Teraz zamilkł bo jego okrzyki zagłuszać zaczęła zdemenciała zostawiona na pastwę losu dziewięćdziesięcioletnia babuleńka, zdolna powtarzać już tylko narastającym jak rozszalałe tropikalne cykady głosem:

Zawitaj Pani świata, niebieska Królowa,
Witaj, Panno nad panny, gwiazdo porankowa!
Zawitaj, pełna łaski, prześliczna światłości,
Pani, na pomoc świata śpiesz się, zbaw nas z złości!
Ciebie Monarcha wieczny od wieków swojemu,
Za Matkę obrał Słowu Jednorodzonemu;
Przez które ziemi okrąg i nieba ogniste,
I powietrze i wody stworzył przeźroczyste,
Ciebie, Oblubienicę przyozdobił sobie,
Bo przestępstwo Adama nie ma prawa w Tobie.


na przemian z nieartykułowanym rzężeniem

Zalega cisza bo staruszce braknie tchu i wtedy rozlega się donośny kaszel leżącego pod ścianą gruźlika:
"Khy Khy Kurwa khy khy khy cicho khy kurwy khy"

I we wtórze tego kaszlu podchodzę do pana, do którego mnie obudzono, który rzyga krwią i któremu muszę na tę okazję włożyć palec w pupę. Pan opuszcza spodnie, a znad jego odbytu spogląda na mnie prosto z opowiadań Bataille'a wydrapane długopisowym tatuażem oko, więzienną sztuką wydziarane tak filuternie, że zdaje się do mnie mrugać zalotnie zanosząc się chichotem nad nocnymi hałasami.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Demokracja

W noc sobotnią zanikają podziały, pijani są wszyscy młode dziewczyny w koronkowych różowych sukienkach zasranych rzadką popuszczaną w upojeniu kupą, starsi panowie w tużurkach, robionych na drutach krawatach, mieszkańcy dworców, odrażające kobiety z opuchniętymi twarzami, prawnicy, niechlujni studenci, ludzie w brudnych skarpetkach, w czystych ubraniach, wykwintne starsze kobiety ze zwisającymi głowami w jedwabnych kostiumach uwalanych wymiocinami. Alkohol scala w sobotę nasze społeczeństwo, zrównuje podziały, podnosi społeczne zaufanie bo ci wszyscy piajni z rozbitymi głowami, odrapanymi twarzami, uszami odętymi od przyjacielskich pijackich razów fraternizują się na łóżkach odsuwają zasłonki boksów pławią się w atmosferze sobotniej nocy, nie przeszkadza im zapach sfermentowanego alkoholu. Czegokolwiek bowiem się nie pije i niezależnie od tego w jaki sposób się pije, na końcu smród jest różnoraki, ale zawsze nieadekwatny do człowieka i do gatunku alkoholu , zaskakujący w jakiś sposób, kwaśny słodki gorzki, ciepły, żółty lepki czy korzenny.
Ale sobota mija i demokracja wódki nabiera innego odcienia, w niedzielę po kościele, w którym kończy się narodowe pijaństwo klinem boskiej krwi spływa wyrzut i potrzeba pokuty i zaczynają do szpitala docierać ci, którzy nie mogą już pić, nie chcą pić pieniędzy im już nie starcza. Tych łączy inna demokracja, agora szarego potu, kolektyw wstydliwie ukrywanych drżeń, które przeradzają się w drgawki, twarze wykrzywione obrazami, których nikt nie chce z nimi dzielić, falujących zaburzeń w kącie pola widzenia, które łagodnie nazywa się myszkami, choć są to bardziej stworzenia wprost z umysłu pisarza z Providence. Proszą więc, żeby wieźć ich leczyć, żeby odwykać, nie powtarzać niedzieli pod wulkanem, odtruwać z substancji która spina ich neuralne sieci w epileptyczne oscylatory. Ci którzy już to przeżywali łapią mnie w przejściu, ściskają za dłoń a ja na chwilę zastrzykiem wyłączam wspólnotę rozedrgania.
Taką to przyjąłem weekendową komunię, a teraz nie mogę zmyć z siebie jej zapachu, choć nie wiem jak długo szorowałbym się pod prysznicem.

środa, 22 października 2014

Wykluczam

Zaczyna się to tak. Ktoś podchodzi z kartą w ręce i mówi: "A ten słuchaj od 2 miesięcy z tym chodzi. A teraz przyszedł o 1 w nocy, żeby coś z tym zrobić." Więc zmieniasz zieloną kreskę (do zaopatrzenia w przeciągu 12 h) na niebieską (do zaopatrzenia w wolnej chwili, której przecież na SOR nie ma nigdy).
Chodzisz później po korytarzu i wiesz który to jest bo od niego najbardziej śmierdzi, bo jest bezdomny, bo się poci, czekasz czekasz a on nie chce odejść. Ktoś mówi, że przecież on sobie na zmianę opatrunku tu przyszedł a z tym starym chodzi już od dwóch miesięcy co jeszcze cię bardziej oburza i mijasz go patrząc na niego z coraz większą pogardą
Wreszcie ktoś mówi, że on nie pójdzie, a śmierdzi na korytarzu i żeby go już wypierdolić.
Pytasz go więc czego tu chce i okazuje się, że nie od dwóch miesięcy tylko od dwóch tygodni. Że nie przyszedł zmienić opatrunku bo opatrunek zmienia codziennie, tylko przyszedł bo mimo tego że się stara, że chodzi do sióstr z nogi leci żywa krew, że się boi.
Odwijasz foliowe torebki, odwijasz brudne onuce, wszystko jest mokre bo on ma tylko jedną parę butów i zawinięta w bandaże noga się tam nie mieści, chodzi więc po mieście a bandaże nasiąkają wodą noga się maceruje i gdy to odwijasz w środku jest dzikie mięso, zgnilizna ropa.
On tej nogi nie czuje, bo 12 lat temu kiedy był jeszcze królem życia spadł z rusztowania w Stanach i wszystkie pieniądze wydał na operację kręgosłupa i od tamtego czasu ma już tylko tyle siły żeby podążać w dół, żeby stracić wszystkie pieniądze, całą rodzinę, dom, wszystko po kolei. Wszystko mu się udaje stracić, a przecież ma dopiero 36 lat.
Wiesz, że trzeba mu tą nogę uciąć i dzwonisz po kolegów z oddziału, a oni umywają ręce. I z następnego też. Na trzeci nie dzwonisz bo wiesz, że też umyją.
Nie masz siły, żeby się o niego bić. A tej siły nie dodaje ci świadomość, że on nie ma żadnej siły, że już jest wykluczony, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby się pogodzić z tym, że go stąd wyrzucają i się do tego dołączyć. Wykluczasz go ze swojej głowy, wykluczasz wypisujesz bo za nim jest już długa kolejka następnych, a noc się jeszcze nie skończyła.
Patrzysz jak wychodzi i dochodzi do ciebie, ze to nie musiało być rusztowanie, tylko wypadek samochodowy. I to nie musiał być on, tylko ty.
I budzisz się rano i pojawia się pomysł jak mu pomóc. Ale jego już nie ma. Nigdy go już nie znajdziesz. Co wykluczyłeś pozostanie wykluczone. A to że ty jesteś po tej stronie i to ty możesz wykluczać jest czystym przypadkiem

sobota, 28 czerwca 2014

I am back

Pochylam się nad młodą Niemką, która rozbiła sobie brodę na longboardzie. Krwawi i ryczy. Co ryczy tłumaczy jej sympatyczny mąż. Para z Hamburga, po wyglądzie nie można wykluczyć, że znają Fritzów od Fritz Koli. Mają fajne buty, fajne tatuażę, fajne longboardy i wogóle są fajni. Albo tak mi się może tylko wydaje ponieważ jest wpół do czwartej w nocy, a oni są miłą odmianą w hordzie zombi, która napiera na drzwi SOR od czasu objęcia przeze mnie dyżuru, W związku z tym włącza mi się nastrój krotochwilny. Odklejam jej przekapujący już krwią plaster i na widok ziejącej na jej podbródku rany mówię wesolutko - Dobrze, że już masz męża. Żart nie zostaje przyjęty aplauzem. A przecież mogłem jej powiedzieć tak jak pani kilka dni wcześniej, że na przyszłość skoro wie, że ma tendencję do nieopanowanego ryku to proponuję jej przed urazami malować się maskarą wodoodporną.
Ten krótki wpis ma na celu tylko dwie rzeczy - po pierwsze wróciłem do pracy na SOR. Po drugie moje poczucie humoru nadal niebezpiecznie oscyluje w okolicy haniebnego zimnego skurwysyństwa.
Mówiłem, że wrócę.

poniedziałek, 10 czerwca 2013

Dr Benway vs Babilon (po prostu)

Rzecz dzieje się na barykadach w Dolmabahçe. Istambuł 3 czerwca. W kłębach gazu łzawiącego majaczy powoli zbliżający się opancerzony pojazd, próbujący armatką wodną rozbić podtrzymywaną dziesiątkami dłoni stalowa bramę stanowiącą część barykady przecinającej ulicę kilkaset metrów od meczetu Dolmabahçe. Za nim kryje się falanga zakutych w pancerze, schowanych za plexiglasowymi tarczami policjantów.
Kilkaset metrów dalej dogorywa w płomieniach zdobyczny buldożer. Powstanie jest powoli spychane w stronę ulicy Inönü.
Na zgliszczach kolejnej barykady stoi młody mężczyzna i przy każdym wystrzelonym w stronę demonstrantów pocisku z gazem łzawiącym, krzyczy głośno zagrzewając by się nie wycofywać, by zostać w kłębach duszącego dymu, nie uginać się pod strumieniem armatki.
Ktoś pokazuje policjantom gołą dupę. W ich stronę lecą kamienie, powyrywane fragmenty bruku, odrzucane są granaty łzawiące. Przed nami upada kolejny granat, ale wydobywa się z niego gaz o innym kolorze i zapachu.
Ktoś obok mnie wymiotuje. Mi się ciężko oddycha. Słychać histeryczne krzyki, z miejsca gdzie eksplodował przed chwilą granat wloka kogoś po asfalcie.
Doktor, doktor - krzyczą.
Podbiegam do chłopaka. Dusi się na moich oczach, zapluwa się gęstą śliną, sinieje. Udrażniam mu drogi oddechowe. Stojący tuż obok mężczyzna sprawnie mi pomaga. Ma na twarzy gestą skorupę soku z cytryny, maaloxu, wyschniętego mleka, wazelinę, kamforę, maskę przeciwgazową i gogle.
Odwracam poszkodowanego chłopaka na bok, żeby się nie zarzygal, a tamten mężczyzna magicznym ruchem wyciąga z kieszeni inhalator z beta2 mimetykiem
- Jestem lekarzem - mówię mu patrząc pytająco na inhalator
- Ja też jestem lekarzem - mówi on - miło cię poznać i zostawia mnie z duszącym się chłopakiem, biegnąc do kolejnego poszkodowanego.
Duszący się chłopak wraca do siebie. Każę go odnieść do zaimprowizowanego szpitala w pobliskim meczecie. Mnie ktoś łapie za rękę i znów biegniemy do przodu w kłęby gazu, teraz do chłopaka ktróego wystrzelony pocisk trafił w głowę.
Zaczyna padać deszcz, gaz się rozmywa. Barykada zostaje utrzymana.
Nad ranem gdy przed snem zmywam z twarzy makijaż antychemicznych środków, gaz łzawiący uaktywnia się pod wpływem wody. Zaczynam płakać.
Trochę z bólu. Trochę z gniewu.
Myślę o tureckim doktorze, o mojej dziewczynie która budowała barykady, o mężczyźnie który podtrzymywał wszystkich na duchu. Myślę, że czasem ma się okazję być w miejscu gdzie jest się potrzebnym. I uświadamiam sobie, że przede wszystkim płaczę z radości.

PS. Nie chcę tu rozsiewać niepotwierdzonych informacji. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że objawy człowieka który się dusił, objawy osób wokoło związane były z dużą koncentracją standardowego gazu CS. Wydaje mi się jednak, że użyto też innego gazu. Słyszałem powtarzające się informacje, które mogły to potwierdzać. niektórzy sugerowali, że zastosowano gaz CR, co odpowiadałoby zaobserwowanym przeze mnie objawom - uczuciu duszenia, silnemu bólowi oczu i skóry (dużo silniejszemu niż przy CS), skurczowi oskrzeli i utracie przytomności.